Subskrybuj
Logo małe
Wyszukiwanie

Na wojnie najlepiej strzelać do lekarzy

MedExpress Team

Krzysztof Boczek

Opublikowano 30 stycznia 2015 00:24

Na wojnie najlepiej strzelać do lekarzy - Obrazek nagłówka
Zabić lekarza to tak, jakby zastrzelić 40–50 żołnierzy. Tylu umrze z powodu braku pomocy medycznej. O życiu medyków na froncie ukraińskim rozmawiamy z dr. Aleksandrem Zeleniukiem, chirurgiem.
[caption id="attachment_55781" align="alignnone" width="620"]”Ciężarówki sanitarne stały w okręgu, by trochę chronić od  latających odłamków. Kiedy bardzo ostro do nas strzelali, rannych układaliśmy w okopach i jamach” ”Ciężarówki sanitarne stały w okręgu, by trochę chronić od latających odłamków. Kiedy bardzo ostro do nas strzelali, rannych układaliśmy w okopach i jamach”[/caption]

Zabić lekarza to tak, jakby zastrzelić 40–50 żołnierzy. Tylu umrze z powodu braku pomocy medycznej. O życiu medyków na froncie ukraińskim rozmawiamy z dr. Aleksandrem Zeleniukiem, chirurgiem.

K.B.: Gdzie pana zastała wojna na Ukrainie?

A.Z.: Jestem cywilnym lekarzem i przed wojną zacząłem pisać doktorat z chirurgii przewodu pokarmowego w Dniepropietrowsku. W marcu 2014 r. – wtedy Krym już był zajęty przez Rosjan – dostałem wezwanie z wojska na 10-dniowy staż. A potem to zostałem już w armii jako ochotnik.

K.B.: Dokąd pan trafił?

A.Z.: Zostałem kierownikiem operacji i opatrunków w oddziale medycznym 25. Brygady Powietrzno-Desantowej. To był jedyny kawałek ukraińskiej armii, która z Krymu wyszła z całym uzbrojeniem. Jedyna brygada, która nie zdradziła. Nasz oddział walczył w wielu miejscach: 1,5 miesiąca w Słowiańsku, jakiś czas w Debalcewie, Krematorsku, Szachtarsku, Krasnym  Łymanie  i Saur-Mogile – strategicznym wzniesieniu, o które długo toczyły się ciężkie walki. Bo z tego punktu artyleria ma lepszy zakres rażenia. W oddziale było nas 6 lekarzy i 6–8 sanitariuszy. Braliśmy udział w walkach, tzn. działaliśmy bezpośrednio na froncie. Ja pracowałem do końca sierpnia. Ale też w międzyczasie rotowaliśmy dwa razy, by chwilę odpocząć.

K.B.: W sierpniu do walk przystąpiły regularne oddziały Rosji i wtedy prowadzono najcięższe walki. Ukraińców zginęło najwięcej. Jak ciężko tam było?

A.Z.: Najgorszy czas, to gdy byliśmy otoczeni w okolicach Szachtarska. Bez możliwości ewakuacji rannych, bez dostaw leków, materiałów, bez rotacji kadry. A gdy skończyły się nawet podstawowe opatrunki, to w ogóle już było bardzo trudno – 38 rannych i nie było ich czym opatrywać ani jak ich wysłać do szpitali na operacje. Mieliśmy 13 zabitych i tych także nie było dokąd odesłać. A to był gorący sierpień. Kiedy zabrakło opatrunków zadzwoniłem do armii i powiedziałem, czego potrzebujemy. „Zrozumiałem. Przekazuję dalej”. I cisza. Nic nie przychodziło. Dopiero wolontariusze po tygodniu – dwóch, załatwili i dostarczyli nam potrzebne materiały medyczne. W tym czasie raz tylko dotarł do nas jakiś oddział i zabrał 4–5 ciężko rannych. Reszta musiała u nas leżeć. Pod ciągłym obstrzałem – Rosjanie i separatyści walili z armat i gradów. Nie było gdzie spokojnie się wyspać odpocząć, umyć...

K.B.:  W czym mieścił się wasz szpitalik polowy? Bunkry, jakieś opuszczone domy czy tylko namioty?

A.Z.: 4 ciężarówki sanitarne ustawiliśmy w okręgu, by w środku postawić namiot. To przynajmniej trochę chroniło go od  latających odłamków. W namiocie składowaliśmy rannych. W środku było duszno i gorąco. Zabiegi wykonywaliśmy w ciężarówkach. Kiedy bardzo ostro do nas strzelali, to musieliśmy rannych układać w głębokich okopach, wykopanych jamach. Także między tymi ciężarówkami. Nie było innej możliwości. Walili w nas non stop. Tylko nocami było lżej.

K.B.: Dużo było takich polowych szpitali na całym froncie?

A.Z.: Nie wiem. Ale tego nie mogliśmy nazywać polowym szpitalem. Mieliśmy tylko dwa składane stoły operacyjne, dwie lampy, stół do nakładania opatrunków i generator benzynowy na prąd. Robiliśmy więc tylko niewielkie zabiegi, operacje skierowane na zatamowanie krwawienia, uwolnienie dróg oddechowych i amputacje kończyn. Jeżeli to było konieczne. Stabilizowaliśmy stan pacjentów, tak by przeżyli transport do prawdziwego szpitala wojskowego, już z dala od frontu. To było nasze zadanie.

K.B.:  A długo leżeli ranni w tych okopach?

A.Z.: Tak. Lekarze przynajmniej dwa razy dziennie sprawdzali ich stan, zmieniali im opatrunki, zakładali kroplówki. Nie mieliśmy innego wyjścia. Ich transport na powierzchni gruntu oznaczał kolejne rany od odłamków. Najgorzej, że przez pewien czas nie było wody. Albo było jej bardzo mało. Nawet nie mieliśmy w czym rąk sobie umyć.

K.B.:  I co robiliście przed zabiegami bez wody?

A.Z.: Po 2–3 dniach wykopaliśmy płytką studnię. Ale woda w niej była czarna – w tych regionach węgiel kamienny zalega bardzo płytko. Taką zabrudzoną ciecz oczyszczaliśmy środkami dezynfekującymi. Już było lepiej, ale nadal węgiel się osadzał. A nie mieliśmy jak oczyścić wody mechanicznie. Radziliśmy sobie więc inaczej – zakładaliśmy po 3–4 pary gumowych rękawiczek – tego nam akurat nie brakowało – aż któraś warstwa była czysta. I tak pracowaliśmy.

K.B.:  Często po ostrzale przywożono nagle wielu rannych?

A.Z.: Ich nie przywozili, tylko przyciągali, przynosili, bo oddziały walczyły tuż tuż. Szpital był bezpośrednio w strefie walk. Najwięcej naraz dostaliśmy 13 rannych, z których dwóch – trzech było w stanie krytycznym. Wśród nich był jeden z naszych kolegów – lekarz.

K.B.:  W takich sytuacjach musieliście podejmować decyzje: tego leczyć, bo ma szansę przeżyć, a temu już nie pomożemy?

A.Z.: Oczywiście. Ja byłem odpowiedzialny m.in. za takie kwalifikowanie przywiezionych – to była jedna z najważniejszych funkcji w naszym oddziale. Czarna opaska oznaczała: stan beznadziejny, krytyczny. Nie było sensu przez 3–4 godziny pomagać takiemu rannemu, bo szanse jego uratowania w tych warunkach były niskie. Lepiej zająć tymi, którym mogliśmy jeszcze pomóc. Bo mieliśmy ze 2–3 godziny na to. To kwalifikowanie  było dla mnie bardzo trudnym zadaniem. Emocjonalnie i moralnie. Decydować, że ten ma szanse przeżyć, a ten już nie. Ciężkie.

K.B.:  Jak bardzo?

A.Z.: W Dniepropietrowsku pracuję na oddziale reanimacji i tak naprawdę jestem niby przyzwyczajony do tego, że ludzie umierają. Ale tam na wojnie było znacznie, znacznie gorzej. Wszyscy lekarze, nawet ci najbardziej doświadczeni, zamykali się w sobie. Starali się nie reagować emocjonalnie, nie myśleć o tym, by nie kłębiły się w głowach te widoki, przeżycia. Bo kiedy zaczęło się o tym rozważać, rozmawiać, to było piekielnie ciężko. Najgorzej, gdy przynosili nam rannego lub zabitego kolegę. Żołnierza, lekarza, znajomego, z którym codziennie widywaliśmy się od kilku miesięcy. Z kim kilka godzin czy nawet 15 minut wcześniej jedliśmy, rozmawialiśmy. Umierali nam na rękach, a my nijak nie mogliśmy im pomóc (głos Aleksandra załamuje się, przełyka ślinę, twarz tężeje – red.). Ale też ciągle musieliśmy pomagać innym i ratować życie. To było ważniejsze.

K.B.: Przepraszam, że o to pytam, ale czyją śmierć najmocniej tam pan przeżył?

A.Z.: Kolegi – lekarza. Andriej Litwinienko. Fajny chłopak. Wszyscy go lubili. Znaliśmy się cztery miesiące. Zginął podczas szturmu. Cały zespół medyczny to ciężko przeżył. Szczegółów nie mam siły opowiadać. (Chwila milczenia). Wtedy zrozumieliśmy, że nasze naszywki z czerwonymi krzyżami nie chronią nas przed śmiercią. Potem dowiedzieliśmy się, że oznaczenia medyczne w rzeczywistości stały się pożądanym celem. Byliśmy dla nich jak tarcze strzelnicze. Bo wyliczyli sobie, że jeśli zabiją jednego lekarza, to tak jakby zabili 40–50 żołnierzy. Tylu ich umrze z powodu braku pomocy medycznej.

K.B.:  To snajperzy na was polowali?

A.Z.: Andriej zginął od kuli kalibru 7,62 mm. Takich pocisków używają teraz snajperzy, a nie zwyczajni żołnierze w automatach. Andriej dostał pojedynczy strzał w plecy. Dokładnie w komorę serca. Duża dziura wlotowa i wylotowa. Bez szans na ratunek. Czy to był snajper? Tego nie wiem na pewno, ale wiele na to wskazuje.

K.B.: Rola selekcjonera musi być okrutna dla lekarza. Czy teraz w pana snach pojawiają się twarze tych, wobec których musiał pan orzec: „szkoda czasu, by ratować”?

A.Z.: Na wojnie lekarz nie patrzy na twarze rannych, tylko na stopień urazu. By szybciej udzielić pomocy tym, którzy mają jeszcze na nią szanse. Dzięki temu teraz w moich snach nie pojawiają się ci ludzie. Na ulicy w Dniepropietrowsku czasami słyszę „dzień dobry” od mijanych żołnierzy. A ja ich nie poznaję. „Jak to, przecież wyciągałeś mi kule” – mówią. Nie pamiętam nawet tych uratowanych. My, lekarze na wojnie, bronimy się psychicznie –  nie patrzymy na to, kim jest ranny. Gdybyśmy nie depersonalizowali pacjentów, to zmarłych żołnierzy byłoby znacznie więcej.

K.B.:  Liczył pan może, ile przez ten czas przez pana oddział medyczny przetoczyło się rannych i zabitych?

A.Z.: Przyjmowaliśmy żołnierzy nie tylko z naszej jednostki. Także z sąsiednich, które nie miały lekarzy. W ciągu mojego pobytu mieliśmy ok. 500 rannych i jakichś 100 zabitych.

K.B.:  Zdarzyło się, że przywieźli do was rosyjskiego żołnierza albo separatystę?

A.Z.: Tak. Dwóch rosyjskich komandosów z dywizji ze Pskowa – oni tam wspomagali oddziały separatystów. Pomagaliśmy też dwu rannym rebeliantom. Jeden z nich – jakiś kozacki ataman, chyba z Rosji – prosił najpierw, by się nim nie zajmować. Bo ktoś w jakiejś cerkwi rosyjskiej miał mu pomóc. Ale nikt nie przyjechał po niego. Więc daliśmy mu znieczulenie miejscowe, by wyjąć kulę z biodra. Obudził się, zobaczył to i chyba uznał, że nasz lekarz chce mu zrobić krzywdę, bo wyciągnął ukryty gdzieś pod mundurem pistolet Makarowa. Próbował zastrzelić kolegę przy stole operacyjnym. Na szczęście nasi zdążyli mu zabrać pistolet.

K.B.:  Co czuje lekarz, kiedy musi operować wroga?

A.Z.: Nic. A właściwie to samo, co czuje, gdy zajmuje się swoimi żołnierzami.

K.B.:  Nawet gdy ten wróg próbował któregoś z was zabić?

A.Z.: Nawet. Po tej sytuacji z pistoletem zrobiliśmy swoje – dokończyliśmy operację.

K.B.: Jak mocno takie przeżycia wpływają na lekarzy?

A.Z.: Trzeba zapytać mojej żony (śmiech). Na wojnie doznałem lekkiej rany i gdy wróciłem do domu w Dniepropietrowsku, to przez 5–6 dni nie wychodziłem z niego. Wtedy doszedłem do wniosku, że na froncie życie jest prostsze. Bez imprez, intryg, błahych problemów. Gdy wróciłem, trudno mi było uwierzyć, że to tylko 200 km od Debalcewa, gdzie walą z armat, strzelają snajperzy, świszczą odłamki. A tu w Dniepropietrowsku ludzie uśmiechają się, chodzą po uliach, działają dyskoteki, restauracje. Z początku to najbardziej trudno było mi zrozumieć. Te dwa miejsca różniło tylko 200 km. Ale adaptowałem się do nowych warunków. Ciekawe, bo wszyscy lekarze z mojego oddziału, którzy wrócili do domów, chcą znowu tam jechać. Na front. Wszyscy.

K.B.:  Kiedy kolejna rotacja?

A.Z.: Nie wiem na pewno, ale chyba w ciągu najbliższych kilku tygodni.

K.B.: Co w panu zostało z tamtych miesięcy?

A.Z.: Hm. Te wspomnienia zostają  w głowie, sercu, w sumieniu. Szczerze mówiąc chciałbym się ich pozbyć. Tych myśli, obrazów, przeżyć. Przynajmniej połowy z nich. Ale jakoś nie potrafię.

K.B.:  O co pytają pana znajomi po powrocie?

A.Z.: „Jak tam było na wojnie?”. A ja im mówię: „Tego nie można opowiedzieć”.

Podobne artykuły

Szukaj nowych pracowników

Dodaj ogłoszenie już za 4 zł dziennie*.

* 4 zł netto dziennie. Minimalny okres ekspozycji ogłoszenia to 30 dni.

Zobacz także