Subskrybuj
Logo małe
Wyszukiwanie

Z historii medycyny

MedExpress Team

Krzysztof Boczek

Opublikowano 18 maja 2015 11:50

Z historii medycyny - Obrazek nagłówka
Thinkstock/GettyImages
Epidemie tyfusu, gruźlicy, malaria, śmierć i olbrzymia bieda w symbiozie z ciemnotą – taką codzienność w pracy opisują w pamiętnikach lekarze 20-lecia międzywojennego. Judymowie z krwi i kości.
[caption id="attachment_43354" align="alignnone" width="620"]Fot. Thinkstock/Getty Images Fot. Thinkstock/Getty Images[/caption]

Epidemie tyfusu, gruźlicy, malaria, śmierć i olbrzymia bieda w symbiozie z ciemnotą – taką codzienność w pracy opisują w pamiętnikach lekarze 20-lecia międzywojennego. Judymowie z krwi i kości.

Pierwszy tom Pamiętników Lekarzy ukazał się w 1939 roku. Na prawie 700 stronach zacytowano najciekawsze wspomnienia medyków, które wygrały w konkursie prowadzonym przez Związek Lekarzy.
„W tych pamiętnikach podnosi aż do świadomości naszej (...) ocean cierpienia. W tym oceanie – niby mdłe światełka – migają dnie codzienne lekarza” – pisał we wstępie Melchior Wańkowicz, pisarz, dziennikarz, twórca konkursu. Te niewyobrażalne pokłady cierpienia głównie produkowała wówczas bieda. Lekarz Tadeusz Skorecki z Chodorowa pisał o chorym, który umarł, bo nie miał trzech złotych na transport do szpitala. Tam miano przeprowadzić zabieg ratujący mu życie. – Trzy złote czasem więcej znaczą, niż najtrafniejsza diagnoza – konkludował Skorecki. Prezentujemy najciekawsze fragmenty/streszczenia Pamiętników, co, miejmy nadzieję, pozwoli czytelnikom spojrzeć z dystansem na swoją sytuację.

Przez wodę

Powszedni dzień, okolice Żywca. Czeka 40 ubezpieczonych, a w poradni przeciwjaglicznej 68 osób. „Może się zdarzyć w międzyczasie wypadek: przy rżnięciu desek na tartaku, jak zwykle. Podsunie ktoś rękę pod cyrkularkę i trzeba będzie szyć. Albo kobieta poroni i trzeba będzie macicę skrobać. Do 12 w nocy może wszystko będzie gotowe.
W nocy może do porodu zawołają gdzieś daleko do trzeciej wsi (...). Można wszystkie wnętrzności wytrząść, jadąc furmanką. A lekarz musi (...) wygotować narzędzia, wykonać ciężką operację. Bez odpowiedniej asysty. W niewygodnej pozycji. W ciasnej izbie, gdzie nie ma na czym narzędzi położyć. Przy złym świetle. W zaduchu, od którego robi się słabo” – pisze w pamiętniku lekarka Z. Karasiówna. Pani M. przychodzi do lekarki codziennie, bo mieszka naprzeciwko i nudzi się. Codziennie też w gabinecie toczy się ten sam teatr – poszukiwania nowej choroby u M.. „Po 20 takich pacjentach (...) całym wysiłkiem woli uważam tylko na to, żeby nie zapytać mężczyznę, kiedy była ostatnia menstruacja” – utyskuje Krasiówna. Pacjentka S.: „Nie wiem, czym się zaziębiła, bo już od trzech miesięcy nie mam swojego czasu. Pewnie dlatego, że przeszłam przez wodę”. Przez wodę przechodzą panny, a po 9 miesiącach jest dziecko. Z niczego. Pani S. ma już 6 dzieci, ale nadal nie wie, jak do tego dochodzi. Długo rozbiera się z 4 kiecek. Nie ma majtek, tylko szmatę ściskającą brzuch. Na krzesło ginekologiczne nie chce wejść. Lekarka wkłada ją siłą, dostając od pacjentki kilka kopniaków. Na fotelu pani S. dowiaduje się, że... siódme dziecko w drodze. Na odchodnym prosi o wyrwanie zęba, proszki dla męża na ból głowy, dla dwulatka lekarstwa na kaszel i coś dla półrocznego niemowlaka, który od 2 tygodni ma biegunkę. – Gdzie bym tam mogła z dziećmi przyjechać. Konie zajęte, bo orzą. Na rękach trzy godziny z Krzeszowa. Nie przyniosę – biadoli.
– A jeszcze żeby pani dała coś dla krowy – przypomina sobie w drzwiach.
– Krowa nie należy do kasy chorych! – buntuje się wreszcie lekarka.

Aborcja marchewką

Z pacjentów ZUS-u lekarz nie wyżyje, więc Karasiówna prywatnie przyjmuje na wsi. Tyle że chłopi 3–5 złotych maksymalnie mogą wydać. A lekarstwa są często po 15–20 zł. Więc dokłada z własnej kieszeni albo „pożycza” z leków z ubezpieczalni. Raz chorym nie dołożyła i nie pożyczyła. Bo to ludzie zamożni. Ale lekarstwa za 20 zł kupić nie chcieli. – A jak nie pomoże, a dziecko i tak umrze? Apteka pieniędzy nie zwróci! – argumentowali odmowę kupna leku. No i 4 dni później pogrzeb dziecku wyprawili. Wystawny. Bo to jedyne było. Drugiego mieć już nie będą. Ale chłopi nie skąpią, gdy trzeba zwolnienie dla dziecka od szkoły wypisać. Nawet 10 zł mogą dać. Bo nie ma kto krów paść, garnków na blasze pilnować, młodszych dzieci bawić, wody do chałupy przynieść. Po co do szkoły, skoro z tego pożytku nie ma? Przerwanie ciąży u lekarza kosztuje kilkadziesiąt złotych, nawet po znajomości. A poronienie u ubezpieczonej lekarz musi leczyć za darmo. Więc kobiety poszły po rozum do głowy, by, z pomocą miejscowych akuszerek, wszystko 5 zł kosztowało. Potrzebny jest drucik, ale nawet szczoteczki do zębów się nadają. Ponoć marchewka też wystarczy. Narzędzia różne, jedna wspólna cecha – do zabiegu akuszerka ich nie gotuje. Po co? Bo za zakażenie i tak lekarz będzie odpowiadał.– Trzy–cztery razy w tygodniu słyszę to samo: „Podniosłam ręce do góry, dźwignęłam dziecko, spadłam ze schodów i rzucił się krwotok”– opisuje Karasiówna. Leczy te sztuczne poronienia. W okresie wesel wezwania są o 2–3 w nocy. Standard: chłopy porżnęli się nożami. Godzina szycia. Pokrajany z radością płaci 40 zł – przeciwnik będzie miał koszty i dłużej w więzieniu posiedzi. Godzinę później tego drugiego przywożą. Też godzina szycia i stracone oko. Jeszcze bardziej się cieszy. Cięższe uszkodzenia, więc to nie on pójdzie do więzienia.

Doktór jest od tego

O 5 rano budzi Karasiównę służąca – dzień wcześniej 14 godzin pracowała. Ale dziewczynę żmija ukąsiła, więc trudno, trzeba wstać. Dziewczyna młoda, dobrze wygląda. – Tutaj mnie ukąsiła – pokazuje nogę. Żadnych śladów nie ma. – Kiedy? – A w zeszłym roku. – Więc po to mnie pani z łóżka wyciąga?! – Na Kalwarię idę, więc wstąpiłam po drodze zapytać, czy mi się co nie stanie. Podobnych sytuacji Karasiówna ma bez liku. O 11 przychodzi posłaniec. W Lachowicach kobieta ubezpieczona ma krwotok. Trzeba szybko jechać. Skąd ten krwotok? Nie wiadomo. Przed drzwiami gabinetu 30 ubezpieczonych, ale krwotok to nagły wypadek. Karasiówna zabiera pół ordynacji, wskakuje w pociąg przez góry, bierze tragarza i w Lachowicach szuka chorej – zna tylko jej nazwisko. Gdy znajduje, okazuje się, że krwotok był. Ale wczoraj. I to z nosa. – Doktór jest od tego, żeby przyjechał, kiedy się go wzywa. Za to pani płacą! – słyszy, gdy wyraża swoje zdziwienie. Do poradni lekarka wróciła o 4 po południu. Nadal 20 chorych czekało.

Duszenie powietrzem

Przyszła od Żywca epidemia odry. Nie opuszcza ani jednej chałupy – dzieci ze szkoły ją roznoszą. Kilkaset chorych. Słabsze, po zapaleniu płuc umierają, zdrowsze z plamami na twarzy idą do szkoły. I kolejnych zarażają. Karasiówna idzie do ubezpieczonego. W progu chaty ją odrzuca. Ciemnieje jej w oczach, słabo, dech zatyka. W środku, w jednej izbie, na 9 m kw. dwie rodziny! 13 osób, w tym 6 dzieci chorych na odrę! Troje ma zapalenie płuc. A okna zabite, szpary zatkane. Chłopi wierzą, że chorego trzeba powietrzem dusić. – Tłumaczyłam, ale tylko uśmiech politowania się pojawił. Wyrwałam więc obcęgami wszystkie gwoździe, wybiłam dla pewności szyby, zepsułam ramy okien. Ludzie biedni, więc przez kilka miesięcy nowych okien nie sprawią. Będzie otwarte. Żadnego lekarstwa nie przepisałam. Dzieci wyzdrowiały – triumfuje w pamiętniku. Furmanka z Kukowa zabiera doktorównę do chorego. Jest ładna pogoda, widno, droga wiedzie tylko gościńcem, furman niepijany, nie wjeżdża na auta. Wyjątkowo miły dzień! Chory – krawiec – na pewno ma zapalenie, bo nic nie może pić.
– Gdy z galanterią całuje mnie w rękę, zdrętwiałam. Już wiem, jaką ślinę mam na ręce – pisze Karasiówna. Wściekły pies go pogryzł. Krawiec dostał 20 zastrzyków. Żonie lekarka przed chałupą tłumaczy: „Trzeba z nim do szpitala. Za kilka godzin zaczną się ataki. Małe dzieci pozabija”. Zabierają chorego na słomie w furmance do Suchej, do gabinetu lekarki. Tam ta dzwoni, by transport do szpitala w Krakowie załatwić. Pogotowie: „Nie wozimy chorób zakaźnych”. Prywatni: „Tak, ale za 100 zł”. Miejskie Zakłady Sanitarne: „Wozimy, ale tylko w Krakowie”. Starostwo w Makowie: „Gimna niech go wiezie”. Gmina: „Rodzina niech go transportuje”. W tym czasie krawiec pochwalił się, na co chory, więc w chałupie wybuchł popłoch. Pacjenci uciekają, krzyczą. Żona krawca wskakuje na furmankę. – Kiedy go pani leczyła, to go sobie pani odwoź – rzuca i odjeżdża. Lekarka wyskakuje na ulicę i prosi policjanta, by chorego na pociąg odprowadził. Ten tak też zrobił. A w Krakowie na ulicy, ledwo żywy krawiec dostał ataku wścieklizny. – Teraz wszystko wiem! Zostawię każdą wściekliznę w domu! Niech pozabija rodzinę! Niech zakazi, kogo chce śliną! – wścieka się na swoją bezsilność lekarka.

Bieda

Boże Narodzenie 1926 r., Starołęka, k. Poznania. O drugiej w nocy Sabinę Skopińską budzi krzyk pod drzwiami chałupy. Służąca otwiera. Pod domem rodzi kobieta, którą przyprowadził mężczyzna. Obydwoje są bezrobotni i bezdomni. W lecie wędrują z miejsca na miejsce, pracując w polu, zimą mieszkają w stogu siana pod Minikowem. Lekarka wezwała pogotowie, ale zanim to przyjechało, dziecko przyszło na świat. – Dałam kobiecie pieluszki i koszulki mojego synka, aby miała w co maleństwo ubrać – pisze. To pierwsze jej zetknięcie z tak skrajną biedą, jaką poznała w okolicach Poznania. Raz zawezwano ją do czworaków służby folwarcznej w Minikowie. Murowane, schludne. Rodzina mieszkała w dwóch izbach. 4-letnie dziecko pokryte krostami i czerwonymi plamami. Oczka opuchnięte. Żarnica, czyli odra – stwierdza. Potem prowadzą Skopińską do drugiego dziecka w łóżku niedaleko. To samo. W kolejnym łóżku dwie dziewczynki z tym samym. Potem chłopak... Łóżek własnej roboty stoi pod ścianami 12, w każdym po dwie osoby. – Co jest? Czy to szpital? Ilu was tutaj? – pyta w końcu zdziwiona Skopińska. – A no 24. – Jak to? – Ojciec był dwa razy żeniaty i miał 22 dzieci. Dziewięcioro wówczas miało odrę.

Epidemia jak wojna

Pod koniec lat 20. Związek Lekarzy nie podpisał kontraktu z Kasą Chorych w Poznaniu. Bo Kasa dłuższy czas zalegała z honorariami. Związek zalecił lekarzom, by pobierać od ubezpieczonych chorych opłaty, ciut wyższe niż te, które Kasa płaciła w kontrakcie – 1,5 zł od chorego, 5 zł za wizytę na wsi. Stan bezkontraktowy się przedłużał. W tym czasie, by chorzy mieli się za co leczyć, Kasa wypłacała im pieniądze do ręki. Pacjent przychodził do urzędu, mówił, ile osób w rodzinie choruje i dostawał na każdego 3 zł. Oczywiście wielu petentów mocno zawyżało liczbę chorych, więc pieniądze w Kasie szybko się skończyły. Po 1,5 roku Kasa skapitulowała – podpisała nowy kontrakt ze Związkiem Lekarzy. Ale strajk jeszcze trwał w najlepsze, gdy w 1929 r. przyszła sroga zima – silny mróz i ogromne opady śniegu. W takich warunkach wybuchła epidemia grypy. By dojechać na wieś, lekarz musiał mieć w aucie dwie łopaty, deski i łańcuchy na koła. 8 kilometrów jechało się 2–3 godziny. Po kilkunastu chorych na wsi, a ze 2–3 miejscowości trzeba obskoczyć. Sabina Skopińska pracowała wtedy po 16 godzin dziennie... – Zimne i ciemne izby, brudne pierzyny, pod którymi dosłownie parowały ciała ludzkie. Nie policzę, ile kilogramów aspiryny i innych preparatów antygrypowych zapisałam wtedy – pisze w pamiętniku. Odwiedzała też slumsy wokół Poznania – całe połacie nor, skleconych naprędce domków na piachach, w błocie, wśród stosów śmieci. W swoim gabinecie pracowała jak w szpitalu polowym – 24 godziny dyżuru, a potem 12 godzin odpoczynku. Gdy wybuchła epidemia gruźlicy, zalecała chorym przez 30 dni, z przerwami, nacierać się rtęcią. Wówczas metodę uważano za skuteczną.

Skarbowy

W 1935 r. sytuacja się pogorszyła. Zlikwidowano pomoc lekarską dla robotników rolnych. Przez to Skopińska straciła dochód w postaci wynagrodzenia za ich leczenie. Lekarze wówczas otrzymywali 13–14 proc. ogółu wpływów do Kasy Chorych. Gdy Kasa ściągnęła mało składek, zarobki lekarzy malały. A w 1935 r. kasa miasta Poznań miała bardzo niskie dochody. Stałe wynagrodzenie nie istniało. Dodatkowo Związek Lekarzy odciągał sobie 4 proc. przychodów + 20 zł miesięcznie na tzw. Kasę Pogrzebową. Gdy lekarz zalegał z opłatami, to przychodził komornik. Lekarze płacili jeszcze podatki: dochodowy, dochodowy miejski (4 proc.), obrotowy, od lokali wynajmowanych, kościelny. Gdy więc w krótkim czasie dochody Skopińskiej spadły o 70 proc., musiała myśleć o zamianie mieszkania z 5 pokoi na 3 oraz przeprowadzce do uboższej dzielnicy. I w takim momencie Skopińską dopadł... Urząd Skarbowy. Za rzekomo w ograniczonym stopniu opłacone zaległości przed 5 laty. – Kiedyś, nie mogąc spać, raniutko wstawałam i zaczęłam segregować moje należności za wielorakie podatki. Ileż protokółów, zajęć, kosztów egzekucji. Ileż odwołań i próśb moich, załatwionych odmownie – opisuje Skopińska. Tego dnia, gdy wróciła z objazdu chorych, niania ją poinformowała, że komornik opieczętował pokój stołowy i biurko lekarskie. Bo przegapiła terminy płatności podatków. – Moja wina! Ale z czego płacić? Należały mi się jeszcze sumy od Ubezpieczalni za zaległe honoraria, o które procesował się Związek Lekarzy – żaliła się. Skarbowy też stwierdził, że lekarka ma 200 zł dochodu miesięcznie z prywatnej praktyki. Tymczasem ona leczyła w gabinecie za darmo najbiedniejszych poznaniaków, „nędzę”, nie zaś bogatych, prywatnych chorych. Kłopoty finansowe Skopińska opłaciła zasłabnięciem i miesięcznym leczeniem serca w szpitalu. Na ten czas sama musiała znaleźć sobie zastępcę. – Ubezpieczalnia automatycznie nie wysyłała zastępcy za chorego lekarza. Za zaległe podatki Urząd Skarbowy zlicytował jej lepsze meble i należności z Ubezpieczalni. Jako prawie bankrut wróciła do Warszawy, by tam ponownie ruszyć z praktyką.

Pełen tekst artykułu można przeczytać w marcowym wydaniu Służby Zdrowia

Szukaj nowych pracowników

Dodaj ogłoszenie już za 4 zł dziennie*.

* 4 zł netto dziennie. Minimalny okres ekspozycji ogłoszenia to 30 dni.

Zobacz także