Subskrybuj
Logo małe
Wyszukiwanie

Lecz mnie, jeśli potrafisz

MedExpress Team

Krzysztof Boczek

Opublikowano 13 listopada 2017 12:13

Lecz mnie, jeśli potrafisz - Obrazek nagłówka
Fot. Thinkstock/Getty Images
Pamiętacie film „Złap mnie, jeśli potrafisz”? Opisuje historię młodego Amerykanina, który długo udawał pilota linii lotniczych, a potem... lekarza. Okazuje się, że podobne sytuacje zdarzają się często w służbie zdrowia. Bo takich hochsztaplerów jest zatrzęsienie. W Indiach ok. miliona.

Kiedy inne dzieciaki biegały za piłką, Matthew Scheidt oglądał seriale: „Chirurdzy” i „Ostry dyżur”. Zafascynował go ten świat. Gdy miał 11 lat, starając się o wolontariat w szpitalu na Florydzie skłamał, że jest o 3 lata starszy. Dostał się. Tam poznawał terminologię medyczną. Według „New York Daily News”, w wieku 13 lat złapano go w szpitalu, gdy ze stetoskopem w kieszeni udawał... pielęgniarza.

Non nocere

Przełom w jego specyficznej karierze nastąpił, gdy Matthew miał 17 lat. W ramach wakacyjnej pracy zatrudnił się w biurze lokalnego szpitala Osceola Regional Medical Center w Kissimmee. Ale ciągnęło go do klimatów z „Ostrego dyżuru”. Więc wyrabiając sobie identyfikator, zagrał va baque – skłamał, że jest studentem, asystentem lekarza. Dział HR nie sprawdził tego, wydał identyfikator, który otworzył przed nastolatkiem drzwi izby przyjęć na pogotowiu. Na długie tygodnie.

Matthew ponownie zaczął nosić fartuch i stetoskop. Czasami badał pacjentów. – Kiedy rozmawiałem z kimś na tematy medyczne wrzucałem jedno, dwa słowa z tego żargonu, aby rozmówca uważał, że wiem, o czym mówię. W rzeczywistości nie miałem pojęcia – wyznał 5 lat później w wywiadzie dla ABC NEWS. Któregoś dnia chory przedawkował leki. Pielęgniarka wybiegła z krzykiem na korytarz i wpadła na Scheidta. Wzięła go za lekarza i poprosiła o szybką resuscytację oddechowo-krążeniową. To akurat umiał, bo skończył kurs. Przez 20 minut ratował życie pacjenta. W trakcie procesu, Scheidt opisał to wydarzenie nieco inaczej – że prowadził resuscytację przez 1–2 minuty, na prośbę lekarza, który pobiegł po leki. Chory przeżył, ale tylko do następnego dnia. Z późniejszego śledztwa wynikało, że nie była to wina młodocianego hochsztaplera. Nie znaleziono ani jednego pacjenta, któremu Scheidt by zaszkodził. Dopiero po resuscytacji szpital zorientował się, że nastolatek jest oszustem.
Scheidta zatrzymała policja.

4 miesiące po tych wydarzeniach złapano go ponownie na udawaniu, tym razem... policjanta. Rolę mundurowego z drogówki odgrywał, wykorzystując wiedzę i przedmioty zdobyte 3 lata wcześniej – jako członek stowarzyszenia nastolatków przy lokalnym urzędzie szeryfa, przeszedł niektóre elementy podstawowego szkolenia dla policji. Dostał też identyfikator, krótkofalówkę i... paralizator. Ostatecznie Scheidt trafił na rok do więzienia. Do 2020 r. jego kara jest warunkowo zawieszona.

 

Dr Love

Najwyraźniej Floryda inspiruje młodych o dużej wyobraźni, bo dwa lata temu miała tam miejsce podobna sytuacja. 19-latek Malachi Love-Robinson, tuż po ukończeniu szkoły średniej, w Boynton Beach otworzył własną... praktykę lekarską. Zatrudnił personel, na drzwiach wywiesił tabliczkę „dr Malachi Love-Robinson” i przyjmował pacjentów. Potem okazało się, że tytułu „dr” mógł używać – za 29,95 dol., w Universal Life Church Seminary (edukacyjne ramię Kościoła, który uważa, że to, co robimy jest właściwe) wykupił sobie tytuł „dr” w dziedzinie... boskości. I otrzymał na to certyfikat uprawniający go do stosowania takiego skrótu przed imieniem i nazwiskiem. Złapany na gorącym uczynku – w trakcie wykonywania badań i udzielania konsultacji – tłumaczył się, że uprawiał medycynę... alternatywną. W mediach, które szeroko rozpisywały się o barwnym oszuście, nastolatek zyskał przydomek „dr Love”.

Rok wcześniej, przygotowując się do roli lekarza, Malachi został przyłapany w białym fartuchu i z przewieszonym stetoskopem w szpitalu St. Mary’s Medical Center w West Palm Beach. Udawał medyka. Sprawa rozeszła się po kościach, bo był wtedy jeszcze niepełnoletni. Przez ostatnie 2 lata media donosiły o następnych przekrętach tego młodego oszusta, już bez stetoskopu w tle.

Zakaz wstępu do szpitali

Fejkowi lekarze to zjawisko powszechne na świecie. W Australii słynny był przypadek Nory Zakardas, która udawała doktora. Udzielała konsultacji, leczyła, wypisywała recepty. Także znajomym i rodzinie. Proceder uchodził jej na sucho przez lata. Nawet jej lekarz pierwszego kontaktu przez 15 lat dawał się wodzić za nos. Do tego stopnia, że chciał zatrudnić Zakardas u siebie. Sprawa pewno jeszcze długo nie wyszłaby na jaw, gdyby jedna ze znajomych hochsztaplerki nie zadzwoniła do rady medycznej, by sprawdzić kompetencje koleżanki. Szybko okazało się, że w latach 90. Nora posługiwała się także nazwiskami: Zakardis oraz Tannos i podawała się za psychologa. Za te oszustwa była już prawomocnie skazana.

W ciągu 2 lat (2014–2016) do sądów Australii trafiło 25 przypadków podszywania się pod lekarza bez odpowiednich do tego kompetencji. W Wielkiej Brytanii, w latach 2006–2016 skazano tylko 12 osób za udawanie, że są doktorami, ale tylko z paragrafów Medical Act 1983. Nie wiadomo, ilu podobnych oszustów dotknęła sprawiedliwość pod innymi zarzutami. NHS zapewnia, że w placówkach, które współpracują z tym narodowym ubezpieczycielem, tacy kanciarze to niezwykle rzadka sytuacja.

Ale są. W ub.r. Brytyjczycy poznali historię Sarah Caine  – matki czworga dzieci, która już dwukrotnie została przyłapana na udawaniu doktora w szpitalach. Na Twitterze prosiła: „Pomóżcie, jakiej specjalności lekarzem powinnam zostać: ginekologiem, w czym mam już więcej doświadczenia, czy medycyny ratunkowej, co wydaje się większym wyzwaniem?”. W wyroku sędzia zakazał Sarze Caine pojawiania się w jakimkolwiek szpitalu w kraju, chyba że zajdzie prawdziwa, medyczna potrzeba.

Milion szalbierzy

W Indiach fejkowi doktorzy to plaga – działa tam ich ok. miliona. Nazywa się ich szalbierzami. Medyczne rady w całym kraju prowadzą sekcje poświęcone tylko wykrywaniu takich oszustów, a i tak wyłapują zaledwie promile z nich. Głównie tych, którzy działają w miastach.

Skąd ich tam tak wielu? Bo Indie mają jeden z gorszych na świecie wskaźników, gdy chodzi o liczbę lekarzy przypadających na 1000 mieszkańców – 0,7 (dla porównania w Polsce to 2,3). W ojczyźnie Gandhiego brakuje ok. 2 mln lekarzy i 4 mln pielęgniarek.

Tylko w stanie Bengal Zachodni, działa ponad 100 tys. samozwańczych znachorów. Nie mają żadnego doświadczenia medycznego albo minimalne – np. krótkie asystowanie lekarzowi w szpitalu. Leczą mieszkańców odległych wiosek na prowincji, tam gdzie domy mają ściany zbudowane z krzaków i błota. Zajmują się głównie prostymi problemami zdrowotnymi, wykonują drobne zabiegi. W zapomnianych przez Boga przysiółkach są jedynymi medykami – prawdziwi lekarze tam się nie pojawiają w ogóle albo niezwykle rzadko.

W obliczu tak wielkich niedoborów wykształconych medyków, Fundacja Liver z Kalkuty uważa, iż takich znachorów trzeba wykorzystać i pomóc im – podszkolić ich. Dlatego prowadzi dla nich 9-miesięczne kursy medyczne, po 2 godziny tygodniowo, aby ci fejkowi doktorzy przynajmniej nie popełniali najprostszych błędów.

Tysiące takich znachorów już ukończyło ten kurs. W magazynie „Science” ukazały się wyniki badań naukowych, które analizują efekty takich szkoleń. Okazuje się, że chociaż podszywający się pod lekarzy dokonali dużych postępów dzięki treningom, to nadal podają pacjentom za dużo leków, a zwłaszcza antybiotyków. Ale – co ciekawe – znacznie gorsze wyniki w tym zakresie uzyskiwali... prawdziwi lekarze.

Inne badania prowadzone w stanie Madhya Pradesh dowiodły, że w stawianiu diagnoz i zalecaniu kuracji, szalbierze byli tak samo dobrzy jak lekarze. Dlatego naukowcy ocenili, że lepszym wyjściem w tamtej sytuacji jest kontynuacja szkoleń dla fejkowych medyków niż karanie ich i zamykanie w więzieniach. Tymczasem Indian Medical Association, które zrzesza zarejestrowanych lekarzy, już blokowała inicjatywy podobne do tej prowadzonej przez Fundację Liver.

W połowie 2017 r. ruszyła kampania wyłapywania lipnych medyków. Tylko 5 lipca, rada medyczna w Bengalu Zachodnim wyłuskała aż 500 nieprawdziwych doktorów, którzy pracowali w państwowych i prywatnych szpitalach. W stanie Karnataka, w czerwcu zidentyfikowano 2869 osób pracujących jako lekarze, ale bez właściwego wykształcenia. Pracę dostawali głównie dzięki spreparowanym dokumentom.

Biurokracja – papierek lakmusowy

W połowie 2017 r. BBC ruszyło z nadawaniem nowego serialu – thrillera psychologicznego Trust me, I’am adoctor („Zaufaj mi, jestem lekarzem”). Główna bohaterka jest pielęgniarką, którą wyrzucono z pracy. Kradnie tożsamość koleżanki i zostaje lekarzem w szpitalu. Autor scenariusza – Dan Sefton – prawdziwy doktor – twierdzi, że takie udawanie nie jest wcale takie trudne i wie o wielu takich przypadkach na Wyspach. Sam pracował już z podobnym oszustem w szpitalu. – Prawdę mówiąc, to w pracy był nawet całkiem... kompetentny – dodaje Sefton. Wpadł na błędach w... papierkowej robocie, co może wyjaśniać, po co tyle biurokracji w tej pracy.

Leander Tomarkin – szwajcarski oszust, który w latach 30. ub.w. udawał lekarza, chemika, a światową sławę zdobył, wynajdując rzekomy lek na zapalenie płuc, tyfus, gruźlicę, zapalenie opon mózgowych – Antimicrobum. Był uznawany za geniusza, został osobistym lekarzem króla Włoch – Victora Emmanuela III. Dopiero pod koniec lat 30. odkryto, że Tomarkin nie o był ani lekarzem, ani chemikiem, ani niczego nie wynalazł.

Frank Abagnale – to jego opisuje film „Złap mnie, jeśli potrafisz” z Leonardo di Caprio w roli głównej. Oprócz wcielania się w rolę pilota, prawnika, który rzekomo ukończył Harvard, socjologa zatrudnionego na uniwersytecie, jako Frank Conners, przez rok udawał szefa rezydentów pediatrii w szpitalu. Placówka nie zorientowała się, nawet gdy leczone przez Abagnale
dziecko ledwo uniknęło śmierci.

Jean-Claude Romand – ten utalentowany hochsztapler przez lata pracował jako specjalista od leczenia chorób serca w... WHO! Tymczasem studia medyczne zakończył na... pierwszym roku. Potem tylko kręcił się po konferencjach dla lekarzy oraz obracał w ich towarzystwie. Życie oszusta zakończył dopiero gdy zabił swoją żonę, dzieci, rodziców i psa. Do teraz odsiaduje dożywocie za owe morderstwa.

W Polsce przez lata hochsztaplerzy podszywali się najczęściej pod dentystów. Co ciekawe, na tyle dobrze leczyli, że latami nie było na nich skarg.

W 2000 r. Weselinowi B. zmarła żona – technik dentystyczny. Gabinet, który prowadziła przy Stalowej 3 na warszawskiej Pradze opustoszał. Ale nie na długo. 58-letni Weselin, z pochodzenia Bułgar, z zawodu tokarz, wynajął go stomatologom. Po 6 latach doszedł do wniosku, że ma już wystarczającą wiedzę i umiejętności, by jednak samodzielnie prowadzić taki biznes. Oficjalnie wyrejestrował firmę, ale pozostawił szyld i drzwi otwarte dla klientów. Na balkonie wywiesił reklamę gabinetu: „Szybko, solidnie, tanio”. Niskie ceny przyciągały pacjentów. Przez ponad rok tokarz leczył ludziom zęby i – co ciekawe – nikt w tym czasie nie zgłosił się do Okręgowej Izby Lekarskiej ze skargą na jego usługi.

W lipcu 2008 r, „życzliwy donosiciel” wysłał anonim na policję. Ale nie była to skarga na usługi Weselina. Mundurowi wkroczyli do gabinetu razem z przedstawicielami Sanepidu oraz OIL w Warszawie. Oszust został złapany na gorącym uczynku – na fotelu siedziała pacjentka. – Robiłem tylko proste zabiegi. Zakładałem plomby, reperowałem protezy – tłumaczył szczery do bólu Weselin B. Od razu wyznał, że jest tokarzem i nie ma żadnego wykształcenia stomatologicznego. A fachu dentysty nauczyła go śp. żona.

Weselin poddał się dobrowolnie karze. Za „udzielanie świadczeń zdrowotnych w celu osiągnięcia korzyści majątkowej i wprowadzanie w błąd co do posiadania uprawnień” dostał rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata.

Wehikuł czasu

Historia ze Szczecina bardziej przypomina kabaret niż rzeczywistość. W 2005 r. Mychajło K. oraz Miroslaw F., obywatele Ukrainy, uruchomili nielegalny gabinet w prywatnym mieszkaniu na ul. Odzieżowej. Pierwszy przekonywał, że jest stomatologiem, drugi – że protetykiem. Obydwaj kłamali.

Informacje o usługach rozchodziły się pocztą pantoflową – „gabinet” nie miał nawet szyldu. Jego wnętrze nie spełniało żadnych norm sanitarnych. Nieskanalizowany, czeski unit stomatologiczny pamiętał jeszcze czasy socjalizmu. Podobnie sędziwa była reszta „wyposażenia” – pokojowa, klasyczna meblościanka i wykładzina na podłodze. Pacjenci nie mieli gdzie umyć rąk, brak było autoklawu. Gabinet stanowił zagrożenie mikrobiologiczne dla pacjentów, ale był i tak relatywnie jeszcze bezpiecznym miejscem. Bo pracownię protetyczną oszuści zadekowali w... kuchni. Obok smażyli sobie ulubione przez nich kotlety. Uzupełnienia protetyczne wykonywali techniką sprzed 20 lat. Wszystkie materiały stomatologiczne, których używali były przeterminowane. Niektóre także od 20 lat!

Mimo tak fatalnych warunków, Ukraińcy działali przez rok, zanim wpadli. Bo ceny u nich były 3-krotnie niższe niż u prawdziwego dentysty. Cena czyniła cuda.

Dyzma w gabinecie

Marzena G. skończyła zawodówkę na kierunku przetwórstwo owocowo-warzywne i przez lata pracowała jako sprzątaczka i pomoc domowa w domu Anny W. – dentystki w Sandomierzu. Z czasem pani stomatolog prosiła Marzenę o pomoc w gabinecie. Ze zwykłej gosposi awansowała na pomoc dentystyczną. Lekarka pokazywała swojej pracownicy m.in., jak wykonuje się lakowanie zębów, czyszczenie kamienia nazębnego. A potem pozwoliła jej, po godzinach swojej pracy, przyjmować pacjentów w gabinecie. Marzena G. z edukacją zakończoną na zawodówce, od lipca 2007 do lipca 2009 została „panią doktor”. Obsłużyła ponad 150 pacjentów. Wykonywała nawet leczenie kanałowe. I żaden z pacjentów nie poskarżył się na nią. Dopiero po 2 latach znalazł się nieusatysfakcjonowany klient i Marzena G. wpadła. Prokuratura w Kielcach postawiła zarzuty obu kobietom.

Awans

Inną kategorią są osoby, które mają jakieś wykształcenie i doświadczenie medyczne, ale z chęci zysku znacząco przekraczały swoje uprawnienia.

Maciej K. protetyk z Żoliborza w Warszawie, od 1991 r. przez kilkanaście lat podawał się za dentystę i nielegalnie leczył zęby. Był powszechnie znany, szanowany, jego gabinet dobrze wyposażony, więc działalność protetyka nie budziła podejrzeń. Dopiero gdy Janina Mazgal, po leczeniu u niego, straciła wszystkie zęby i poszła ze skargą do OIL, dowiedziała się, że nie jest on stomatologiem. Sprawę oddano do prokuratury, zgłosiły się 23 pokrzywdzone osoby. Jednej z pacjentek protetyk uszkodził nerw. W efekcie miała oszpeconą twarz, problemy ze słuchem i depresje. W styczniu 2008 r. oskarżony został skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu i 9 tys. kary.

Teoretycznie to powinno zamknąć rozdział kariery Macieja K. Ale tak się nie stało. W 2010 r. TVN opublikował reportaż, w którym pokazał, jak ten protetyk nadal leczył ludzi i podawał się za dentystę. Janina Mazgal składała do prokuratury doniesienia wraz z dowodami, że Maciej K. nadal prowadzi działalność. Prokuratura nie reagowała. – Nie było wystarczających dowodów – tłumaczyła Katarzyna Szyfer z Prokuratury Rejonowej Warszawa Żoliborz.

W 2014 r. w Skarżysku-Kamiennej ujawniono gabinet, w którym rolę lekarza dentysty odegrały... higienistki. Sprawa wyszła na jaw dopiero gdy jednej z pacjentek zgniła część kości policzkowej i zrobiła się przetoka z ust do nosa.

Mechanik też potrafi

W ostatnich latach coraz więcej jest kanciarzy podszywających się pod inne specjalizacje niż stomatologiczna. W czerwcu br., w Górze Kalwarii zatrzymano 29-letniego Marcina B. który od października 2016 r. udawał ortopedę. Dzięki podrobionym dokumentom pracował w 3 przychodniach. Oszust wykorzystał zbieżność swojego imienia i nazwiska ze znanym ortopedą. To właśnie ten ostatni zgłosił, iż ktoś na jego dokumenty stara się o zatrudnienie w jednym z warszawskich szpitali – Marcin B. próbował zdobyć kolejny etat.

Wojciech S. leczył w Szczecinie głównie uzależnionych od alkoholu, pobierając za kurację do 9 tys. zł. W wynajmowanym przez niego mieszkaniu policjanci znaleźli setki leków, strzykawki, stosy niewypełnionych blankietów skierowań do szpitala, recept, kart służących do opisu choroby. Z zawodu Wojciech S. był... oszustem – miał bogatą kartotekę z wyrokami sądowymi.

Słynna była też sprawa Kazimierza Piotrowicza, który „leczył” materacami o cudownych właściwościach i podawał się za profesora. Okazało się, że jest mechanikiem, a tytuł „prof.” nadała mu Międzynarodowa Akademia Informacyjnych Technologii na Białorusi.

– Takie osoby mają ogromne umiejętności socjotechniczne i wpływ na pacjentów – twierdzi Katarzyna Strzałkowska, rzecznik prasowa NIL. Gdy Śląska Izba Lekarska wytoczyła proces Piotrowiczowi, w sądzie bronili go... pacjenci.

– Jeśli ktoś sprytnie manipuluje i nie posługuje się słowem „leczę”, to może to długo robić – kończy Strzałkowska. Piotrowicz nadal działa. Na swojej stronie pisze „Jeśli chcesz się dowiedzieć w jaki sposób możesz wyleczyć się z niemal wszystkich chorób postępujących, przeczytaj wszystkie rozdziały”.   

Źródło: "Służba Zdrowia"

Szukaj nowych pracowników

Dodaj ogłoszenie już za 4 zł dziennie*.

* 4 zł netto dziennie. Minimalny okres ekspozycji ogłoszenia to 30 dni.