Nie piszę tego tekstu z pozycji wykształcenia, specjalizacji, ani tytułu. Piszę go jako człowiek, który w czasie swojej ponad dwudziestoletniej pracy w zawodzie również wsiadał do ambulansu nie po to, żeby leczyć, ale żeby nie dopuścić do śmierci. Jako lekarz, który stawał obok kolegów i przyjaciół -ratowników w deszczu, po nocy, w bramach, na klatkach schodowych, czasem w samym centrum wielkich tragedii… Piszę jako jeden z Was. A także jako ktoś, kto później, już na SOR, często widział twarz pacjenta dopiero wtedy, gdy było za późno… I jako człowiek, który przez te wszystkie lata szkoleń, uprawniających do pracy w zespołach ratownictwa PR, do pracy na SOR zbyt mało moim zdaniem słyszał, że „Przełom nadnerczowy to stan zagrożenia życia.” Będąc endokrynologiem znałem problem, ale wiele koleżanek i kolegów, którzy jeździli ze mną w zespole miało prawo nie mieć pełnej wiedzy związanej z tym zbyt rzadko w programach studiów dyskutowanym tematem.
Ratownicy, których nikt nie słuchał
Pamiętam pewien dyżur. Mój kolega, ratownik z pięcioletnim stażem, wyszedł z karetki po interwencji i usiadł w milczeniu na schodku. Powiedział tylko jedno zdanie: „Zrobiłem wszystko. A czuję się, jakbym zrobił za mało.” Znałem doskonale ten stan. Bo kiedy masz w rękach życie, ale procedury zostają za tobą, to nie masz pewności, tylko samotność. System zbyt często wymaga od Ciebie nadludzkiej skuteczności, a potem milczy, szczególnie gdy zawiedziesz – nawet nie z własnej winy. Wiem, że to czytacie. Wiem, że nie chcecie, by kolejny tekst mówił Wam, co robicie źle. Ten tekst nie powstał, by Was rozliczać. Powstał, by Wam podziękować – i dać narzędzia, których do tej pory nikt Wam nie dał.
Pacjenci, których zbyt długo nie widziano
Uwierzcie mi, że są wśród nas ludzie, którzy każdego dnia budzą się z myślą: „Jeśli dziś mój organizm zawiedzie, nie wiem, czy ktoś zrozumie, że umieram.” To nie jest metafora. To nie dramatyzm. To codzienność osób z niewydolnością nadnerczy. Osób, których ciało może się „wyłączyć”, bo zabrakło kortyzolu – i które zamiast leczenia, otrzymują niekiedy niesprawiedliwą ocenę: „pijana”, „symuluje”, „naćpana”. Jeśli jesteś pacjentem i to czytasz – chcę, żebyś wiedział jedno: Ja Ci wierzę. Wierzy Ci również większość ratowników, bo większość z nich to ludzie rozsądni. Nie musisz już udowadniać, że Twój ból istnieje. Twoje życie nie zależy od tego, jak przekonująco potrafisz cierpieć. Zależy od tego, czy my – jako system – nauczymy się patrzeć sercem, zanim spojrzymy okiem medycyny.
Autorytet, który nie rani, ale prowadzi
Gdy myślę o tym, kto mnie nauczył, że medycyna bez empatii jest pustą wiedzą, zawsze wracam do jednej dla mnie wybitnej postaci: profesora Jacka Imieli. W 2009 roku napisałem o nim felieton zatytułowany: „Niezwykłe urlopy profesora” – Gazeta Lekarska 10/2009, s. 18–19. To nie był portret wybitnego naukowca, choć był i jest nim wciąż bez wątpienia. To był hołd dla człowieka, który wiedział, że najtrudniej w medycynie nie mówić – tylko słuchać. Nie narzucał. Prowadził. Nie przekonywał argumentem. Przekonywał postawą. Był autorytetem, bo nie oceniał. I właśnie takiego autorytetu nam dziś potrzeba. Wówczas miałem okazję rozmawiać nie tylko z samym profesorem, ale jego studentami, którzy byli mu wdzięczni, za to czego ich nauczył, w ramach własnego urlopu wypoczynkowego po raz 28! Tak profesro Imiela nieodpłatnie uczył przyszłych lekarzy prawdziwej medycyny. I robił to wówczas nie dla chwały, a z misji, którą rozumiał jako potrzebę niesienia wspólnej pomocy chorym. To nie była opowieść o wypoczynku. To była lekcja, jak żyje się z misją. Profesor Imiela zawsze powtarzał: „Wszyscy gramy do jednej bramki.” Dziś, gdy próbuję zbudować porozumienie między ratownikami a pacjentami — czuję, jak bardzo te słowa są nadal aktualne.
Patron nie z tytułu – lecz z obecności
Nie przyjąłem Patronatu Honorowego jako wyróżnienia. Przyjąłem go z pokorą – jako zadanie. Jako zobowiązanie. Jako cichą przysięgę. Dla mnie ten patronat to nie symbol. To przypomnienie, że nie da się opisać ludzkiego cierpienia kodem ICD-10, ani zawrzeć nadziei w harmonogramie konsultacji. Dziękuję Wam – Pacjentom – że zaprosiliście mnie, abym stał się częścią Waszej wspólnoty. Dziękuję za zaufanie, które traktuję jak dar, nie jak dowód zasług. Bo Wasze zaufanie nie jest nagrodą. Jest zadaniem. Obiecuję – nie milczeć, gdy ktoś będzie cierpiał w ciszy. Nie odwracać wzroku, gdy procedura będzie ważniejsza niż człowiek. I nie przestawać przypominać, że życie nie zna definicji „trudny pacjent” – zna tylko definicję „człowieka w potrzebie”.
Ale dziś równie mocno chcę zwrócić się do Was, Ratownicy Medyczni.
Nie jestem lekarzem zza biurka. Nie jestem obserwatorem z dystansu. Jestem jednym z Was. Przez ponad dwa lata jeździłem w zespole ratownictwa medycznego. Znałem trud pacowitych 24 godzinnych dyżurów. Doświadczyłem bólu reanimacji, które się nie udały. Znałem te, które się udały – i nikt o nich nie mówił. Znałem i rozumiałem Waszą wściekłość, kiedy sprzęt zawodził. Znałem zmęczenie, którego nie rozumie nikt poza tymi, którzy go noszą. Ale znałem też Was – jako ludzi mądrych, doświadczonych, czujnych. Ludzi, których uczyłem się słuchać. Ludzi, których decyzje ratowały życie szybciej niż jakakolwiek linia orzecznicza. Ludzi, dzięki którym zrozumiałem, że prawdziwa medycyna zaczyna się w karetkach. Dlatego nie piszę: „Ratownik powinien więcej.” Piszę: „Ratownik zasługuje na więcej. Więcej wiedzy. Więcej szacunku. Więcej ochrony – także prawnej, także emocjonalnej.”
Nie jestem Patronem z nadania. Jestem Patronem, bo jestem pośród Was. Bo słucham. Bo chcę łączyć – a nie dzielić. I jeśli dziś mam mówić, to tylko po to, by każdy pacjent poczuł się zauważony, i każdy ratownik poczuł, że ma sojusznika – nie kontrolera. Bo jedyną stroną, po której warto stać, jest strona człowieka.
Mam nadzieję, że mój tekst zostanie zauważony…
I to nie dlatego, że jest najlepiej napisany, bo jest wielu znacznie lepszych autorów ode mnie, prawdziwych mistrzów pióra. Na co dzień jestem lekarzem, choć posiadam dwie dziennikarskie legitymacje, dziennikarzem jestem jedynie, choć może i aż z zamiłowania. Mam nadzieję, że zauważycie ten tekst, dlatego, że w końcu ktoś napisał to, co wszyscy czują, ale nikt być może nie miał czasu, ochoty, czy odwagi powiedzieć tego głośno: Że ratownicy to nasi współcześni bohaterowie bez tarcz, którzy powinni być chronieni przez system, a nie karani przez procedury! Że pacjenci z niedoczynnością nadnerczy to nie „trudni pacjenci”, tylko właściwie mówiąc - trudne przypadki kliniczne chorych, które wymagają zrozumienia – a nie podejrzenia. Że lekarz może być pomostem, a nie przepaścią między jednym a drugim.
Na koniec – nie koniec
To nie jest finał, a mam nadzieję, że to dopiero jest początek. Jeśli dziś choć jeden ratownik przeczyta ten tekst i powie: „Wreszcie ktoś mówi moim głosem” A choć jeden pacjent pomyśli: „Nie jestem już sam” To wiem, że ten felieton stał się czymś więcej niż słowami i czas, właściwie noc, którą poświeciłem na jego napisałem miał sens. Że stał się ludzkim ruchem, odruchem serca w kierunku drugiego człowieka. A to właśnie jest największą definicją zdrowia i szacunku dla drugiego człowieka: Być zrozumianym. I rozumieć. Proszę Was z całego serca – pamiętajmy o tym. Podajcie sobie dłonie, bo to nie czas na kłótnie, ale na pokazanie prawdziwego człowieczeństwa, danie własnego serca drugiemu człowiekowi. Ufajmy sobie nawzajem, a świat stanie się lepszy. Wierzę w to i tego nauczył mnie mój zmarły Tata –lekarz laryngolog, niezwykle szanujący swoich pacjentów - szacunku dla drugiego człowieka – niezależnie kim jest i jaki zawód wykonuje. Podajmy sobie pomocną dłoń, a świat, jak sami zobaczycie, stanie się znacznie lepszy.
dr n. med. Marek Derkacz – internista, endokrynolog, diabetolog, patron honorowy Stowarzyszenia na rzecz Osób z Chorobą Addisona i Niedoczynnością Nadnerczy