Subskrybuj
Logo małe
Wyszukiwanie

W ratownictwie nie ma miejsca na zysk

MedExpress Team

Zuzanna Dąbrowska

Opublikowano 20 czerwca 2017 12:07

W ratownictwie nie ma miejsca na zysk - Obrazek nagłówka
Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Gazeta
Z Romanem Badach-Rogowskim, przewodniczącym Krajowego Związku Zawodowego Pracowników Ratownictwa Medycznego rozmawia Zuzanna Dąbrowska.

Zuzanna Dąbrowska: Czy tzw. duża nowelizacja ustawy o państwowym ratownictwie medycznym, a przede wszystkim zmiany, które dotyczą m.in. wyeliminowania z systemu podmiotów prywatnych, to odpowiedź na postulaty środowiska ratowników i związkowców?

Roman Badach-Rogowski: Większość tych zmian uznajemy za celowe i konieczne. Całe szczęście, że do nich doszło, szkoda, że tak późno...

Z.D.: Te zmiany nie budzą entuzjazmu pracodawców ochrony zdrowia i przedstawicieli biznesu...

R.B.-R.: Tak, znam ich argumenty, spotykaliśmy się z BCC, Lewiatanem, ze Związkiem Pracodawców RP. I zabiegam po tych spotkaniach o jedno: żeby oni nie mieli udziału w tym torcie.

Z.D.: Dlaczego?

R.B.-R.: Bo żaden biznesmen nie wchodzi w przedsięwzięcie, które nie przyniesie mu spodziewanego zysku. Podczas konferencji uzgodnieniowych dotyczących wcześniejszych zmian w prawie słuchałem, jak pracodawcy zapewniali, że działają dla dobra ratownictwa i prawie pro publico bono. A to jest przecież bzdura. Nikt nie robi biznesu po to, żeby na nim nie zarabiać. Tylko że na ratownictwie medycznym zarabiać nie wolno. Sama nazwa ustawy mówi, że jest to „państwowe ratownictwo medyczne”, a nie działalność wykonywana przez prywaciarzy dla osiągnięcia zysku. Poza tym mówimy przecież o „służbie”, a tak trzeba ratownictwo nazwać, choć formalnie nie ma takich uprawnień jak np. straż pożarna. Myślę zresztą, że ratownikom należą się takie przywileje, jakie mają służby mundurowe: krótszy czas pracy czy wcześniejsza emerytura. Bo to jest praca porównywalna z pracą policjanta czy strażaka. Nie mamy prywatnej policji, prywatnego wojska czy straży pożarnej, więc i ratownictwo powinno być wolne od poszukiwania zysku. Czy można sobie w ogóle wyobrazić przetarg dla straży pożarnej na to, która z jednostek będzie taniej gasić pożar? Nie, trzeba tę pracę wykonywać na jak najwyższym poziomie, a państwo powinno to finansować. Bezpieczeństwo zdrowotne obywateli, wpisane w Konstytucję RP, też musi być gwarantowane przez państwo.

Z.D.: A czy takie podejście nie powoduje, że poprzez brak dopingu w postaci innych działających na rynku podmiotów, poszczególne jednostki czy zespoły będą pracować gorzej, dojeżdżać w dłuższym czasie, dysponować gorszym sprzętem?

R.B.-R.: Nie. Proszę spojrzeć na Państwową Straż Pożarną. Jest w całości państwowa. Otrzymuje środki takie, jakich potrzebuje. Ustala się, ile co kosztuje według wydatków rok do roku, z uwzględnieniem inflacji i nowych zadań – i już.

Z.D.: Nie wiem, czy strażacy zgodziliby się z Panem, że na wszystko im te państwowe środki wystarczają...

R.B.-R.: Zawsze i każdemu pieniędzy będzie brakować. Ale strażacy działają dobrze w ramach tego, co jest. Co o tym decyduje? Wcale nie konkurencja. Każdy z dysponentów spełnia wymogi narzucone przez tego, kto kontraktuje i płaci, czyli przez NFZ. Jeśli płatnik określi, że ambulans ma być taki, a nie inny – to taki być musi. Jeśli ma być w karetce defibrylator czy respirator, to musi się tam znaleźć. Bo przyjdzie kontrola z NFZ i wszystko to sprawdzi, ampułka po ampułce. A jeśli czegoś brakuje, co zapisano w kontrakcie, to w umowie są określone kary, aż do zerwania kontraktu. I to jest prawdziwy bat na tych, którzy chcieliby nie wywiązywać się właściwie z obowiązków. Czasy dojazdów też się nie pogorszą, bo jak wiadomo wchodzi system SWD PRM, czyli system wspomagania dowodzenia i centralizacja dyspozytorni medycznych. Docelowo ma być ich tylko 18, w każdym województwie po jednej, a w mazowieckim i śląskim, po dwie. I to dyspozytornie są odpowiedzialne za wysyłanie zespołów i czas dojazdów. Więc nawet jeśli mielibyśmy dalej podmioty prywatne na rynku, to i tak kierowałyby nimi dyspozytornie państwowe.

Z.D.: Czy teraz system nie jest wydolny?

R.B.-R.: Przede wszystkim mamy do czynienia z różnymi dysponentami. Są i takie prywatne firmy, które mają zaledwie 2, 3 karetki i jeden garaż. Są też takie SPZOZ-y, gdzie w małym powiatowym mieście pod szpitalem stoją dwie karetki i nazywa się to także „samodzielnym dysponentem”. Nową karetkę kupują raz na parę lat, więc jak zaczynają szukać nowej, to wartość jest zawyżona, bo przy zakupie jednej nikt się nie będzie targował. Przepłacają, bo kupują jednostkowo, to samo zresztą dotyczy sprzętu, np. defibrylatorów, które kosztują nawet po 80 tys. za sztukę. Problemem jest też to, że jak karetki są własnością szpitala, to pieniądze za procedury ratownicze idą do jednego szpitalnego worka, z którego dyrekcja wydziela tyle, ile chce na ratownictwo. A powinno na to iść wszystko, co wynika z kontraktu! A jeśli będziemy mieć stacje wojewódzkie, nie będzie to możliwe. U prywaciarza część środków zaoszczędzonych, a tak naprawdę ukradzionych pracownikom, idzie na zyski właścicieli, a w szpitalach środki ukradzione z ratownictwa idą na spłacenie długów szpitala czy remonty. Dlatego system ratownictwa powinien być wyodrębniony i samodzielny. Cały czas opowiadamy się więc za tym, żeby stworzyć 16 wojewódzkich stacji pogotowia ratunkowego plus siedemnasta – lotnicza. Zresztą dwa województwa pokazały już, że jest to możliwe. W Świętokrzyskiem jest pogotowie kieleckie, które obsługuje całe województwo, nie ma tam ani jednej obcej karetki. W Szczecinie na ok. 75 karetek, tylko 9 jest obcych – na całe Zachodniopomorskie.

Z.D.: A co z kolegami ratownikami pracującymi dziś w prywatnych podmiotach? Też im się podoba ta koncepcja?

R.B.-R.: Teraz wypowiadają się przeciw, bo inaczej nie mogą. Przecież pracodawca by im tego nie wybaczył. Ale na rynku ratowników są wielkie braki. Więc nie ma wątpliwości, że system ich przyjmie. Teraz pracownicy pracują po 300–400 godzin. Gdyby pracowali normalnie, to ci np. z Falcka zostaną z otwartymi ramionami przyjęci przez państwowe ratownictwo. Znam jednostki, duże samodzielne stacje, gdzie ratownicy zarabiają dużo więcej niż w prywatnych stacjach. Mediana zarobków to teraz ok. 2 tys. zł, ale są takie, gdzie zarabia się ponad 3 tysiące, a są i takie, gdzie zaledwie 1600. Rozpiętość jest kolosalna.

Z.D.: Nie obawia się Pan, że przy monopolu państwa nastąpi zrównanie zarobków w dół?

R.B.-R.: W przygotowaniu jest rządowa ustawa o najniższych wynagrodzeniach w ochronie zdrowia, jest też obywatelski projekt dotyczący tego samego tematu, ale z innym podejściem, przyjmujący inne współczynniki i wymieniający dokładnie wszystkie zawody medyczne, jest też zaproponowana odpowiednia gradacja wynagrodzeń. Ten projekt 15 maja został złożony do sejmu z poparciem 240 tys. obywateli, praktycznie samych pracowników ochrony zdrowia. Jesteśmy z tego dumni. Więc spadku zarobków bym się nie obawiał.

Z.D.: A czego się Pan obawia?

R.B.-R.: Od 2006 roku walczymy o to, żeby odebrać prywaciarzom prawo istnienia w systemie. Zagrożeń jest wiele, ale o jednym właściwie się nie mówi, a ma to związek z największymi prywatnymi podmiotami, pod których zarządem szpitale po prostu bankrutują i nikt się nie martwi, czy potrzeby zdrowotne mieszkańców są zabezpieczone.

Z.D.: To znaczy, że system jest wadliwie skonstruowany, albo ktoś płaci za mało, albo ktoś źle zarządza...

R.B.-R.: Podam inny przykład: najpierw w regionach ustala się stawkę za dobę pracy karetki, od wojewodów trafia to do ministra zdrowia, który z ministrem finansów ustala wysokość środków i koszt „unormowanej” karetki. Potem NFZ ogłasza konkurs i ten, kto da najniższą cenę – wygrywa. Wiadomo przecież, że w biznesie przez jakiś czas można stosować ceny dumpingowe, żeby wejść na rynek. Kiedy wchodzą z takimi zaniżonymi cenami, podmiot publiczny umiera. A potem odtworzyć go jest bardzo trudno. Musimy to zatrzymać, dopóki w skali kraju prywatnych karetek jest ok. 9 procent czy 120 samochodów. Ryzyko jest potężne, bo to państwo odpowiada za zdrowie i życie obywateli, prze- dłużeniem rządu jest wojewoda, ale jeśli dopuścimy do tego, by prywatne podmioty przeważały, to narażamy się na szantaż. Mogą przecież powiedzieć pewnego dnia: my nie wyjedziemy, dopóki ceny nie będą wyższe. I co wtedy? Będziemy płakać i płacić. Poza tym nieraz się zdarzało, że spółka giełdowa ogłaszała upadłość. Co będzie, jak firma padnie?

Z.D.: Pracownicy też mogą zaszantażować płatnika. Uznacie, że pensje są za niskie i ogłosicie strajk. Co wtedy?

R.B.-R.: Mamy prawo do strajku, ale ograniczone. Ze względu na art. 162 Kk nie wolno nam spowodować zagrożenia dla życia i zdrowia obywateli. Nie można w ratownictwie przeprowadzić pełnego strajku. Tak jak w przypadku pielęgniarek: wychodziły na ulicę, ale zostawała oddziałowa, żeby pomagać w trudnych sytuacjach. Tak samo z lekarzami. A my musimy wyjechać przy każdym stanie zagrożenia życia. Poza tym jestem przekonany, że nie po to ktoś zostawał ratownikiem medycznym, żeby w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia odmówić pracy. Gdyby ktoś był do tego zdolny, to powinien oddać dyplom.

Z.D.: Ale prowadzicie właśnie akcję protestacyjną w sprawie zarobków...

R.B.-R.: I na początku powiedzieliśmy jasno: z naszej strony ta akcja nie dotknie żadnego pacjenta. To byłoby głupie, żeby robić sobie z pacjenta wroga. Pacjent jest dla nas najwyższym dobrem. Zresztą to nie jest strajk, tylko akcja protestacyjna, która ma dopiec nie pacjentom ani nie dysponentom, bo oni i tak więcej pieniędzy nie mają, tylko ma trafić do rządu, a konkretnie nawet nie do Ministerstwa Zdrowia, które wysupłało 40 milionów na podwyżki o 400 zł, przewidziane w tegorocznym budżecie. Te podwyżki to połowa tego, co dostaną pielęgniarki. My wiemy, że ministerstwo nie ma więcej środków. Adresatem jest więc rząd jako całość i osobiście pani premier, która mówiła o ratownikach w swoim exposé, zauważyła wtedy nasze niskie zarobki i obiecała stworzenie służby publicznej. A drugim adresatem jest pan wicepremier Morawiecki, to on trzyma karty w ręku. Ciągle słyszymy, że jest dobrze, że zwiększyły się wpływy z VAT, że rośnie PKB...

Z.D.: Ale wydatki są duże: 500+, obniżenie wieku emerytalnego...

R.B.-R.: Kiedy planowano te wydatki, obliczano je według ówczesnego stanu budżetu. Jeśli są więc nowe nadwyżki, np. z VAT-u, to powinno wystarczyć i dla nas. Pieniądze dostali np. rolnicy indywidualni na dopłaty do ubezpieczeń – było najpierw 200 milionów, a jest 900, to chyba jest duży dodatkowy wydatek, prawda? Służby mundurowe od stycznia 2017 dostały kolejną podwyżkę. My od 2009 nie mamy żadnej, płace wręcz spadają, bo przerzuca się nas na umowy śmieciowe albo zabiera wszelkie dodatki.

Z.D.: Jakich pieniędzy się domagacie?

R.B.-R.: Postulat jest prosty: jeżeli pielęgniarka systemu, czyli taka z odpowiednią specjalizacją, która pracuje w karetce, dostaje teraz 800 zł, a we wrześniu dojdzie do 1200 i za rok do 1600, to my chcemy być traktowani na tym samym poziomie, bo nasze uprawnienia zawodowe są równe, a do niedawna nasze były nawet większe. Chcemy, żeby zastosowano wobec nas ten sam mechanizm wzrostu wynagrodzeń. W lipcu 800 zł, we wrześniu do 1200, a po kolejnym roku – 1600. Nie żądamy już nawet wyrównania tego, co powinno się nam należeć, bo pielęgniarki od 1,5 roku dodatek już dostają – a my nic.

Z.D.: Może trzeba było pojechać karetkami pod Kancelarię Premiera?

R.B.-R.: To niewiele daje. Był marsz ratowników w 2015. Była demonstracja Porozumienia Zawodów Medycznych w 2016. Możemy sobie defilować, ale efektów to nie przynosi. Dlatego zdecydowaliśmy się na kroczącą akcję protestacyjną, metody będziemy eskalować, by była dokuczliwa dla tych, do których jest skierowana, czyli do rządu.

Z.D.: Eskalacja do jakiego poziomu?

R.B.-R.: W planie mamy na koniec nawet strajk głodowy, ale są jeszcze inne sposoby, o których nie chcę mówić, żeby nie uprzedzać. Nie chcemy reakcji władzy, zanim jeszcze się do czegoś zabierzemy. Zaczynamy od oflagowania i informowania społeczeństwa, jakie są nasze postulaty. Będziemy mówić o co chodzi, bo zwykły śmiertelnik tego nie zauważa, nie ma kontaktu z tematyką medyczną. Wyjdziemy więc do społeczeństwa. Ratownicy medyczni, to jest najmniejsza grupa zawodowa, najmłodszego zawodu medycznego. Jest nas ok. 14 tys., czyli 20 razy mniej niż pielęgniarek. Wystarczy pomnożyć: nasze podwyżki będą kosztowały 80 milionów. To ile potrzeba na pielęgniarki?

Z.D.: Z Pana słów wynika, że rządzącym udało się podzielić środowisko...

R.B.-R.: No bo daje się jednej grupie, a pozostałym nie! W takiej samej sytuacji jak my są diagności, fizjoterapeuci itd. Dlaczego nie protestują lekarze jeżdżący karetkami? Bo mają dobre pieniądze. Pielęgniarki mają dodatek. A ratownicy nic. Z propozycji ministra zdrowia wynika, że próbują podzielić nawet samą grupę zawodową ratowników, bo od lipca owe 400 zł mają otrzymać tylko członkowie zespołów ratownictwa medycznego, dyspozytorzy medyczni oraz pielęgniarki u podwykonawców, które do tej pory nie dostały podwyżki. A co z pracownikami oddziałów ratunkowych? Oni nie dostaną? Ci z OIOM-ów, z izb przyjęć, z oddziałów urazowych. Nic?

Z.D.: Może odpowiedzią jest tylko podniesienie wydatków na zdrowie?

R.B.-R.: To, co się dzieje z procentem PKB wydatkowanym na zdrowie, jest śmieszne, z trudem dochodzimy do 4,5%, kiedy w całej Europie jest to najmniej 6%.

Z.D.: Ale mamy do tych 6% dojść w ciągu paru lat.

R.B.-R.: To i tak za wolno i za mało. I jest jeszcze kwestia tego, jak się te zwiększone środki dzieli, kto na tym korzysta. Można wszystkim dawać po trochu albo jednym więcej, a drugim nic. Który sposób jest sprawiedliwy i prawy? Widać gołym okiem.

Z.D.: Mówi Pan jak rewolucjonista.

R.B.-R.: Ależ nie, ja tylko trochę wiecuję. A media zrobiły mnie twarzą protestu.

Źródło: „Służba Zdrowia” 6/2017

Szukaj nowych pracowników

Dodaj ogłoszenie już za 4 zł dziennie*.

* 4 zł netto dziennie. Minimalny okres ekspozycji ogłoszenia to 30 dni.

Zobacz także